WINDJAMMERY

Pod koniec ubiegłego stulecia, kiedy na oceanach zaczęły pojawiać się okręty napędzane parą, zaczęły wypierać swoją szybkością, łatwością obsługi i niewielkimi kosztami eksploatacji ostatnie już wielkie żaglowce. Kończyła się epoka pięknych kliprów. A jednak armatorzy, konstruktorzy i budowniczowie okrętowi postanowili nie rezygnować z usług napędu żaglowego. Zanik piractwa na morzach i oceanach umożliwił pozbycie się z pokładów uciążliwych, a co najważniejsze zajmujących przestrzeń ładunkową armat. Wyzwaniem dla jeszcze powolnych i niezbyt ładownych statków parowych, gdzie maszynownia i bunkier zajmowały dużo miejsca, miały stać się wielkie żaglowce do przewozu ładunków masowych.
Zaczęto zamiast drewnianych konstrukcji budować blaszane kadłuby i stosować stalowe liny, maszty, stengi i reje, co miało zwiększyć wytrzymałość. Daremne jednak to były zabiegi - statki parowe coraz bardziej triumfowały na morzach. Marynarze schodzili a raczej przemustrowywali się na statki parowe, traktując sprawę jako zejście ze statku na ląd.
Konstruktorzy budowali coraz to większe jednostki, którymi zastępowali trzymasztowe barki, fregaty, barkentyny, by wreszcie zwielokrotnienie masztów zakończyć na wręcz kuriozalnej konstrukcji siedmiomasztowego szkunera gaflowego "THOMAS.W.LAWSON". Te wielkie żaglowce, które były szczytem rozwoju statku pod żaglami, przewożące złoto, pocztę, pasażerów, emigrantów, wełnę i herbatę, teraz miały przewozić prozaiczny, wręcz śmierdzący ładunek w postaci guana i saletry. Modna stała się trasa z Chile do Stanów Zjednoczonych i Europy, na której to windjammery, bo tak je wtedy potocznie nazywano, przewoziły węgiel, saletrę i guano. Towar ten, mimo że miał okropny zapach i stwarzał zagrożenie zapłonu, nie martwił zbytnio armatorów - przecież liczył się tylko zysk. "Pecunia non olet" - żadne pieniądze nie śmierdzą - mawiali już starożytni. Nie był to jednak jedyny towar, który przewoziły owe statki. Od czasu do czasu zatrudniano je do przewozu zboża, rud metali a nawet wełny.
Para jednak wyparła je całkowicie. Tysiące zwodowanych w stoczniach Europy i Stanów Zjednoczonych statków skończyło jako pływające hulki do magazynowania węgla lub jako miejsca mieszkalne dla pozbawionych pracy marynarzy. Niektóre z nich przetrwały jednak do dzisiejszych czasów i stanowią cenne zabytki kultury morskiej. Zaliczyc można do nich jeden z pierwszych windjammerów - pięciomasztowy bark "Preussen", który był własnością niemieckiego armatora Ferdynanda B. Laeisza. Z jego flotylli wielkich żagli zwanej P-Flying Line przetrwały jeszcze "Padua" jako "Kruzensztern", "Passat" w Trawemunde "Pommern" i "Peking".
Tych najbardziej zasłużonych w rozwoju techniki żaglowców, które niestety nie przetrwały do dzisiaj, było wiecej. Wśród windjammerów znajdziemy również żaglowce, które sylwetką kadłuba i ożaglowaniem niewiele ustępowały kliprom. Do nich należy zaliczyć czteromasztowy pełnorejowiec "Peter Rickmers" o pojemności 2936 BRT, który poza walorami estetycznymi uchodził za jeden z najszybszych statków żaglowych na przełomie XIX i XX wieku.
Tragicznie zakończył się żywot amerykańskiego monstrum "Thomas.W.Lawson" (5218 BRT). Był mało sterowny, co zapewne miało wpływ na jego wejście na skały podwodne koło wysp Scilly, gdzie 13 grudnia 1907 r. dokonał żywota.

Na przełomie XIX i XX wieku na świecie było jeszcze około 5000 żaglowców frachtowych. Pierwsza wojna światowa na morzu przerzedziła je w sposób brutalny. W 1918 r. pozostało ich jeszcze 3000. Trwały tak do drugiej wojny światowej, po której zostało ich zaledwie kilkanaście. Większość z nich pełniła lub pełni rolę statków szkolnych jak np. największy dziś żaglowiec świata - rosyjski czteromasztowy bark "Siedow" (eks "Kommodore Johnson") oraz wspomniany już "Kruzensztern" (eks-"Padua").

OPRACOWANIE: "KARALUH"
na podstawie: Magazyn "MORZE"; Encyklopedia Żeglarstwa; Morza statki i ludzie

Strona główna / Podział i historia żaglowców / Windjammery